Rzeźnia

Początek stycznia, mroźny poranek. Czułam się średnio, głowa mnie bolała a w klatce piersiowej czułam nieprzyjemny ucisk. Poszłam po śniadanie, syn jeszcze spał. Z D sprawy układały się wyjątkowo dobrze, chyba udzielił się nam nastrój noworoczny. Nawet święta minęły jako tako.
Zrobiłam dla nas śniadanie ale już nie dałam rady zanieść go do pokoju, ciemno mi się zrobiło przed oczami i klapnęłam na tyłek po środku kuchni. D się przejął i pojechaliśmy do lekarza. Pan doktor wystawił diagnozę – jakieś zapalenie płuc czy inne cudo. Gentamycynę i biofuroksyn  domięśniowo przepisał i wio do domu.  Pierwsze kilka zastrzyków zrobiła mi ciocia D, dyplomowana położna, więc nie było aż tak źle, no ale w końcu D przestało się chcieć mnie wozić do cioteczki i sama brnęłam przez śnieg i mroźne powietrze do kliniki na zastrzyk. Wyobraźcie sobie jaki straszny ból rozrywa klatkę piersiową kiedy takie powietrze dostanie się do wewnątrz. No i po pierwszej wizycie w klinice na zastrzyku a właściwie zastrzykach, na widok igły czuję  spory dyskomfort. No ale zapalenie płuc przeszło, zima też a mi się codziennie rano zaczęło robić niedobrze. Test ciążowy pozytywny, radość taka średnia. Pewnie zastanawiacie się, jakim cudem zaszłam w ciąże z tym psycholem. No przecież obowiązków małżeńskich odmawiać nie można, a że silny facet z niego był to nie było sensu walczyć. Z ciążą się oswoiłam, nawet wpadł mi do głowy niedorzeczny pomysł, że nasze relacje z D się poprawią.

Niestety nie było mi dane się o tym przekonać.

Koniec marca, obudził mnie dziwny ból w podbrzuszu i wilgoć na udach. Odchyliłam kołdrę a moim oczom ukazało się prześcieradło całe umazane w czarnej mazi. Zadzwoniłam do D.  Zawiózł mnie do szpitala i zostawił samą. Najpierw badanie ginekologiczne, do dziś pamiętam rękę lekarza umazaną od krwi i całej reszty, mówiącego „ciąża martwa”. Pękło mi serce, a przynajmniej tak mi się wydawało. Myślałam, że położą mnie na oddziale, dadzą jakieś leki, niestety plan był inny. Lekarz powiedział, że mogę zejść z fotela ale jeszcze dla pewności pójdziemy na USG. Poszliśmy, szłam za lekarzem przez pół szpitala, nie dostałam nic do podłożenia sobie żeby mi po nogach nie ciekło, po prostu szłam a za mną kapała krew. Dotarliśmy pod gabinet usg, obok był jakiś remont, pełno drabin, rusztowań i robotników. Lekarz powiedział, że mam zaczekać przed gabinetem. Czekałam, trwało to około 10 minut ale dla mnie to była cała wieczność. Po nogach mi ciekło, czułam się zawstydzona, załamana i obolała, robotnicy odwracali twarze, pewnie czuli się tak samo niekomfortowo jak ja. W końcu zostałam poproszona do gabinetu. Ciąża rzeczywiście okazała  się martwa a ja znowu człapałam przez szpitalne korytarze na zabieg.
Po wszystkim, leżałam na patologii ciąży z kobietami które oczekiwały narodzin swoich dzieci, leżałam z głową odwróconą do ściany, tak przeleżałam resztę dnia. Wieczorem przyjechał D z Gadziną i naszym synem, a następnego dnia wróciłam do domu. Po wizycie u ginekologa dowiedziałam się, że prawdopodobnie leki które brałam przy zapaleniu płuc miały wpływ na dalsze losy ciąży.
Dowiedziałam się też  innej rzeczy.

Mój rezolutny synek wracając ze szpitala, a właściwie będąc jeszcze w szpitalnej windzie, ze swoją babcią dalej zwaną gadziną nie omieszkał powiedzieć  do niej, ku uciesze gawiedzi „babcia a ty wiesz, że tata to dziwki wozi ?”
Cóż powiedział prawdę ��

Dodaj komentarz

Zaprojektuj witrynę taką jak ta za pomocą WordPress.com
Rozpocznij